nie będę przytaczała dalszej części rozmowy, bo zwyczajnie, na samą myśl, chce mi się rzygać.
odkładając słuchawkę i słuchając skrzekliwego głosu jakiejś pielęgniareczki w fazie
klimakterium, że nie jest to koncert życzeń, prawie się rozpłakałam. zaczęłam szukać
następnego, bliskiego memu sercu i domu, szpitala.
znalazłam. odebrał zaspany pan doktor, po głosie przystojny. opowiedziałam mu moją historię..
- ja pani na to nie pomogę, to ogólny i specjalista później..
- czyli nawet gdybym teraz przyjechała, to nie zostanie mi udzielona pomoc?
- wie pani... jakieś tabletki czy coś, żeby ból złagodzić... ale w takim przypadku... wątpię. zanim
by panią ktoś obejrzał, pomógł, to w sumie wyjdzie czasowo na to samo, co jakby pani
normalnie przyszła.
- aha. rozumiem, że mam nie spać dalej, bo oprócz "specjalisty" nikt nie jest w stanie pomóc?
- może w innym szpitalu, nie w tym *..
i tak skończyło się rumakowanie, spanie i moja cierpliwość.
chcę do domu, proszę.
ps.: a wy? idźcie umrzyć. a jak nie macie pomysłu jak, to.. przeprowadźcie się do łodzi.
ugościmy was.
* trzeba powiedzieć, że nie był to byle jaki szpital, bo aż dla weteranów! widocznie żaden z nich nie miał zapalenia.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz