poniedziałek, 28 maja 2012

łódzkie izby przyjęć łowią skóry.





nie będę przytaczała dalszej części rozmowy, bo zwyczajnie, na samą myśl, chce mi się rzygać. 

odkładając słuchawkę i słuchając skrzekliwego głosu jakiejś pielęgniareczki w fazie 

klimakterium, że nie jest to koncert życzeń, prawie się rozpłakałam. zaczęłam szukać 

następnego, bliskiego memu sercu i domu, szpitala. 

znalazłam. odebrał zaspany pan doktor, po głosie przystojny. opowiedziałam mu moją historię..

- ja pani na to nie pomogę, to ogólny i specjalista później..

- czyli nawet gdybym teraz przyjechała, to nie zostanie mi udzielona pomoc?

- wie pani... jakieś tabletki czy coś, żeby ból złagodzić... ale w takim przypadku... wątpię. zanim 

by panią ktoś obejrzał, pomógł, to w sumie wyjdzie czasowo na to samo, co jakby pani 

normalnie przyszła. 

- aha. rozumiem, że mam nie spać dalej, bo oprócz "specjalisty" nikt nie jest w stanie pomóc?

- może w innym szpitalu, nie w tym *..



i tak skończyło się rumakowanie, spanie i moja cierpliwość. 

chcę do domu, proszę.



ps.: a wy? idźcie umrzyć. a jak nie macie pomysłu jak, to.. przeprowadźcie się do łodzi. 

ugościmy was. 



* trzeba powiedzieć, że nie był to byle jaki szpital, bo aż dla weteranów! widocznie żaden z nich nie miał zapalenia. 

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz